Nieoczekiwane zwroty w akcji

Po pół roku relacji on-and-off z dietą wegańską pojawił się nieoczekiwany zwrot w akcji. Do roślinożercy dołączył jej mąż.

Małż mój poszedł do lekarza uskarżając się na ból w kolanie, a ten korzystając z okazji wysłał go na podstawowe badania krwi. Okazało się, że cukier ma tak wysoki, że praktycznie można mu zdiagnozować cukrzycę, gdyby nie to, że nie ma typowych dla cukrzycy objawów. Małżonek mój na szczęście jest z tych, co nie chcą brać żadnych leków i stwierdził, że cukier poprawi sportem i dietą. Z tym zwrócił się do mnie jako ekspertki, a ja - czując ogromną odpowiedzialność - zaczęłam wątpić, czy mam rację odrzucając zalecenia jego lekarza.

Stwierdziłam, że cukrzycę można cofnąć dzięki schudnięciu i wprowadzeniu sportu, więc jaką byśmy odmianę diety roślinnej nie zastosowali - poprawa zawsze nastąpi, zwłaszcza po wyeliminowaniu coca-coli, mleka, mięsa i smażonych potraw. Mąż początkowo wzbraniał się przed ryżem, ziemniakami i owocami, bo mają za dużo węglowodanów. Oczywiście naoglądał się kilku filmików na youtube, a ja czułam, że zaczyna błądzić jak ja sprzed lat. Zresztą nie dziwie mu się. Nagle zrozumiał, że z jakiegoś dziwnego powodu jedzenie stało się bardziej skomplikowane od konstrukcji bomby jądrowej.

Co mnie najbardziej jednak zasmuciło to...moja reakcja na tę sytuację. Przez 3 dni zaczęłam się objadać. Dzień wcześniej, wieczorem najadłam się po korek arbuzem po treningu i rano obudziłam się bardzo z siebie niezadowolona przez co stwierdziłam: a olać to wszystko, w życiu nie powstrzymam przymusu objadania się do bólu brzucha. Choćbym nie wiem jak idealną miała dietę, przychodzi taki dzień, kiedy przejadam się, głównie owocami. Ten strumień myśli spowodował lawinę i objadłam się słodyczami. Oczywiście moja samoocena spadła na łeb na szyję. Podniołam się jednak. Wróciłam na dawne tory. Po kilku dniach znowu objadłam się gruszkami, ale pocieszyłam się myślą, że to i tak lepiej jak objadanie się ciastkami. Nie wiem skąd u mnie te kompulsje. Nie jem za mało. Czasem faktycznie jestem głodna, ale czy to oznacza, że powinnam jeść non stop żeby nie mieć napadu głodu?

Mój mąż z kolei to okaz normalnego podejścia do jedzenia. Nie ma wyrzutów sumienia i nie objada się bez sensu. Przez to porównywanie się czuję się jeszcze gorzej. Eh...moja droga jest bardziej zawiła niż myślałam.

Ponownie o mądrościach pewnego amerykańskiego psychologa

Jestem wielką fanką doktora Douga Lisle'a, o którym pisałam tutaj. Moim zdaniem jest on genialnym, a przy tym zabawnym naukowcem, czym trafił w mój gust. Dziś wysłuchałam jednego z jego wywiadów, po którym znowu mnie oświeciło, że aż postanowiłam podzielić się tym z wami.

Lisle otrzymał od pewnej pani pytanie: co ona ma zrobić, żeby przestać jeść emocjonalnie. Otóż pani ta jest na diecie roślinnej, ale martwi ją objadanie się warzywami skrobiowymi (np. ziemniaki, zboża) kiedy czuje silniejsze napięcie spowodowane stresującą pracą. Uważa ona, że przez to przejada się, co może spowodować jakieś problemy zdrowotne.


Doktor najpierw stwierdził, że nie wiadomo, czy ona naprawdę się objada, czy tylko tak jej się wydaje. Otóż prawdopodobnie lekkie uczucie głodu powoduje u niej lekkie napięcie, którym nie ma siły sprostać i którym łagodzi skrobią - satysfakcjonującym, pysznym i zdrowym jedzeniem. Ponieważ pani nie objada się słodyczami, żywnością przetworzoną itp., nie ma obawy, że w ciągu całego dnia zje więcej niż potrzebuje, bo po skrobi będzie dłużej najedzona i w efekcie kolejny posiłek zje później lub w ogóle go pominie.

Dokładnie to samo zdarzyło mi się wczoraj i dziś. Dwie godziny po obiedzie poczułam się lekko głodna. Zrobiłam lody bananowe (mrożone banany, kakao i fasola), po których byłam maksymalnie usatysfakcjonowana w pozytywnym znaczeniu. Momentalnie poczułam zastrzyk energii, co byłoby niemożliwe po zjedzeniu normalnych, mlecznych lodów z toną cukru. Nie dodałam suszonych owoców ani masła orzechowego, dzięki czemu nie musiałam zbytnio martwić się kaloriami, chociaż miałam wyrzuty sumienia, że zjadłam kolejny posiłek tylko dwie godziny po obiedzie.


Nic to - pomyślałam - pewnie kolację zjem mniejszą - i przestałam się tym więcej przejmować. Co najlepsze kolację w ogóle pominęłam, przy czym nie musiałam ze sobą walczyć - po prostu nie miałam na nią ochotę.

Bywają dni, kiedy obiad mnie nie satysfakcjonuje, nawet pół godziny po posiłku, czasie w którym powinny do mnie dotrzeć wszystkie sygnały sytości. Zazwyczaj mam wyrzuty sumienia sięgając po coś jeszcze, bo naczytałam się, że najlepiej unikać podjadania między posiłkami, ale myślę, że czasem lepiej jest coś zjeść i mieć spokój, niż walczyć ze sobą przez kolejne 3-4 godziny czekając z owsikami w tyłku na odpowiednią porę.

Jest tylko jedno ale. Przekąska nie może zawierać żywności "gęstej kalorycznie", głównie wysokotłuszczowej, czyli jakichkolwiek, nawet najzdrowszych na świecie orzechów, awokado, tofu itp. Ponadto zero suszonych owoców.

Nie mogę jeszcze powiedzieć, że niskotłuszczowa wersja diety roślinnej daje jakiekolwiek rezultaty, ale czuję się lżejsza. Chcę za wszelką cenę chcę uniknąć codziennego liczenia kalorii dlatego mam ogromną nadzieję, że wystarczy, że ograniczę orzechy i owoce suszone.




Co nowego w nowym roku?

Uff...też uległam szaleństwu noworocznych postanowień. Miałam bardziej przyłożyć się do diety, jeść mniej orzechów i owoców suszonych (ok, to postanowienie już było) no i oczywiście zmniejszyć porcje posiłków. Efekt był taki, że w święta trochę poszalałam, zwłaszcza z pełnoziarnistym keksem, bo potem dieta.

Po świętach przyszło opamiętanie. Zmniejszyłam porcje i przestałam podjadać owoce suszone i orzechy (głównie dlatego, że skończyły mi się zapasy), ale dalej nie uważałam, że jestem chodzącym wegańskim ideałem. Porcje podane w przepisach przypominały wytyczne na paczkach ciastek, gdzie porcja to dwa małe ciastka. Początkowo wydawały mi się głodowe i nieludzkie. Potem dotarło do mnie, że sygnał najedzenia dochodzi dużo później niż bym chciała i po jakimś czasie czuję odpowiednią sytość, a nie - jak do tej pory - przejedzenie. Może nawet te porcje są odpowiednie dla mnie? 


Oczywiście żeby oszukać oczy, obok smętnej kupki ryżu ładowałam furę surówki. Moim nowym postanowieniem było również jedzenie na "tylko" jednym talerzu. Do tej pory surówka u mnie to była osobna wielka miska, teraz jednak staram się w swoich oczach wyglądać jak normalny człowiek, trochę na wzór kobiet przedstawianych w telewizji, gdzie piękne i szczupłe aktorki jedzą jedną średnią kupkę makaronu z sosem pomidorowym a nie wielką kopę spaghetti wysypującego się z talerza.

Nowa zasada została zachwiana dokładnie 1 stycznia, kiedy - o dziwo - miałam chyba kaca po małej lampce wina i butelce cydru. Moje zapasy silnej woli mocno zostały uszczuplone i cały dzień korciło mnie żeby coś podjeść. W końcu uległam pokusie i najadłam się pumperniklem z tahini (jedyne wegańskie masło jakie mi zostało) i dżemem. Pomyślałam, że może po prostu byłam głodna, za mało kalorii, ciało potrzebuje itd., ale nie sądzę żeby ciało potrzebowało aż tyle jedzenia na raz. No nic, stało się.

Dnia następnego było tylko gorzej. Ryż basmati z kurczakiem, który przygotowałam mężowi nagle wydawało się czymś niesamowicie apetycznym, więc tłumacząc sobie, że może moje ciało chce i potrzebuje mięsa, uległam pokusie...


Kolejne myśli poleciały jak lawina. No, skoro zjadłam mięso to i mogę iść dalej, tak długo przecież nie miałam wpadki ze słodyczami, mogę sobie pozwolić, a od jutra sznuruję buzię i nie jem niczego spoza planu. I tak przez cały dzień. Kiedy już prawie zbierałam się do sklepu żeby kupić coś na ucztę, zatrzymała mnie jedna myśl. Nie mogę się najeść, bo przecież za dwie godziny idę biegać i nie zdąży mi się to wszystko strawić. 

Uratowało mnie bieganie. 

Ciężko jest odpuścić

Dieta ziemniaczana dalej mnie kusi. Nie wiem czemu ciągnie mnie do takich ekstremalnych rozwiązań. Może to moje ego, a może to moja wewnętrz...