Bo w prostocie leży siła

Dziwna ze mnie kucharka. Nigdy nie myślałam o sobie, że nie umiem gotować. Wiem jak przyrządzić spaghetti, pizzę, czy zupę warzywną. Uwielbiam smażyć omlety, krokiety i umiem lepić pierogi. Warzywne sałatki, kolorowe surówki, fasolka po bretońsku, czy kurczak w panierce nie są mi obce. Nie mówiąc już o deserach, nawet tych pseudodietetycznych paleo czy wegańskich. Odkąd jednak wyszłam za mąż za wytrawnego smakosza zaczęłam podważać swoje kompetencje.

Ok, nie tak od razu. Najpierw była wojna. Mąż wydziwia i na złość mówi, że ta surówka byłaby lepsza bez fasoli. Albo jak krzywił się na mój makaron z kurczakiem podany trzeci dzień z rzędu. Nie mówiąc już o tym, że kazał mi powtarzać dokładnie co do grama super przepis, który znalazł w internecie. Sąsiedzi pewnie mieli niezły ubaw słysząc nasze kłótnie o szczyptę soli czy łyżkę oliwy.


Moją metodą na obiad było: otwórz lodówkę, weź wszystko co w miarę do siebie pasuje, ugotuj albo usmaż i zmieszaj ze sobą. Na koniec wrzuć końską dawkę wszystkich przypraw, które masz, dodaj sól i pieprz, a potem nałóż ten wyrób na ryż, makaron czy kaszę i...voila! Obiad podano do stołu!

Smak? Cóż...nie jestem wielką smakoszką. Zjem cokolwiek. Nawet tę breję z rozgotowaną kaszą gryczaną w myślach gratulując sobie, że zdrowo i dietetycznie. Kiedy za to nie jestem na diecie (czytaj, kiedy mam gdzieś wagę i zdrowie) to potrafię przez cały dzień jeść chleb z serem i miodem, albo jogurt z mieszanką orzechów z owocami i kakao dobijając się słodyczami ze sklepu jak byłam w totalnej dolinie. Kiedyś nawet przez 4 dni podróżując samochodem wzdłuż Australii żywiłam się okropnym ciastem z rodzynkami kupionym w przecenie ze sklepu. Nie jestem z tych, co wyrzucą przecenione ciasto, bo jest niedrobre. Możesz więc sobie wyobrazić jakim szokiem były moje kulinaria dla wykwintnego znawcy diety śródziemnomorskiej. Oj początki były ciężkie...

Całkiem niedawno moja druga połówka zaserwowała dziwną dla mnie surówkę: świeża natka pietruszki z pokrojoną cienko czerwoną cebulą, cytryną i solą. Ja bym wrzuciła do tego wszystkie warzywa z lodówki, czyli jakaś kapusta, sałata, marchewka, papryka, może pieczarki i np. oliwki plus kawałki sera feta. Ta prosta, wręcz biedna wersja mojego męża była jednak dla mnie objawieniem. Okazało się, kiedy wymieszam ze sobą wszystko co się da, smak staje się chaotycznym bełkotem, który chcesz szybko połknąć i zapomnieć.



Teraz z kolei przypominam sobie proste smaki z dzieciństwa. Kasza gryczana z pieczarkami, ziemniaki z koperkiem, marchewka z porem i majonezem, marchewka z groszkiem, makaron z twarogiem, truskawki ze śmietaną...nie wszystko oczywiście jest korzystne dla naszego zdrowia (w sumie prawie nic, haha), ale zrozumiałam, że najbardziej pamiętam te proste potrawy złożone z dwóch-trzech składników. Nigdy nie rozpływałam się nad królewskimi 10-składnikowymi sałatkami, czy Bój-wie-co-to-sosami do ryżu, których smaku za Chiny ludowe bym sobie nie przypomniała.

Moim nowym postanowieniem jest nauczenie się gotowania od podstaw i bez pośpiechu (o cierpliwości!) Dziś przykładowo przyrządziłam kaszę gryczaną z cebulą, czosnkiem i pieczarkami. Niestety kasza rozgotowała się i stała się szarą papką (mam kaszę niepaloną, może to dlatego...), a pieczarek początkowo usmażyłam za mało, więc po fakcie dodałam je do swojej mikstury. Lunch nie należał do epokowych przeżyć, ale co ciekawe mój organizm zareagował nieco inaczej niż zwykle. Nie straciłam energii jak to zwykle bywa po obiedzie, ani nie czułam się przepełniona. Może im mniej składników jem tym lepiej trawię (jeśli ktoś uważa to za oczywistość to z góry przepraszam za swoją ignorancję). Również postanawiam, że zanim nie zdobędę niezbędnych umiejętności, nie będę gotowała na kilka dni, bo teraz będę raczyła się szarą breją przez co najmniej kolejne trzy dni...


Postanowiłam też kupić kilka książek kucharskich zgodnych z moją dietą, czyli wegańską, bez soli, cukru, oleju i przetworzonych produktów. Chcę między innymi zasięgnąć rady u źródła np. żony i córki światowej sławy kardiologa Caldwella Esselstyna promującego dietę roślinną. Jego polecana dieta jest jedną z prostszych, ale i bardziej rygorystycznych wykluczając przy tym pseudodietetyczne wegańskie deserki orzechowo-czekoladowe. Myślę, że książka kucharska autorstwa jego żony i córki może być dużą pomocą przy diecie.

Przyda mi się odrobina pokory w tym wszystkim...zanim rzucę się na wegańskie wypieki (jak np. ostatnio twarde jak skała pszenne placki z mąki własnej roboty), powinnam nauczyć się gotowania ziemniaków.

Ps. W niedzielę mamy z mężem rocznicę i idziemy do greckiej restauracji. Najpierw myślałam, żeby sobie popuścić pasa, hulaj dusza - piekła nie ma i tak dalej, ale w sumie nie mam nawet ochoty. Grecy umieją przygotowywać sałatki, więc wybiorę tę bez sera feta i oliwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ciężko jest odpuścić

Dieta ziemniaczana dalej mnie kusi. Nie wiem czemu ciągnie mnie do takich ekstremalnych rozwiązań. Może to moje ego, a może to moja wewnętrz...