Ciężko jest odpuścić

Dieta ziemniaczana dalej mnie kusi. Nie wiem czemu ciągnie mnie do takich ekstremalnych rozwiązań. Może to moje ego, a może to moja wewnętrzna "świnka", która znowu chce się nażreć.

Wczoraj znowu przejadłam się. Żeby było śmieszniej, przejadłam się batatem, który po godzinie urósł mi w żołądku i wypełnił go w całości. Stąd pomysł, żeby wrócić do diety ziemniaczanej, bo bataty są teraz tanie, a męża i tak mało co widuje, bo pracujemy na dwie różne zmiany, więc nawet by nie zauważył co jem. Zaczęłam więc fantazjować na temat mojego cudownego ziemniaczanego ozdrowienia. Może zaczęłabym ważyć ziemniaki i ustaliłabym sobie limit, żeby po godzinie od posiłku znowu nie zajść w ziemniaczaną ciążę. Dziennie jadłabym malutko, bo ziemniaki by mi się  w końcu przejadły. Albo ustaliłabym sobie dzienny limit batatów. Schudłabym w rok, a potem widziałam nagłówki gazet, czołówki newsów, kamery i mikrofony przed moją piękną, szczupłą twarzą. Tak, dieta ziemniaczana byłaby dla sławy.

Wróciłam do rzeczywistości. Przecież jeszcze godzinę temu wyczyściłam fejsbuka ze wszystkich fanpejdżów i grup dla fanatyków diety roślinnej żeby nie kusić siebie co rusz nowymi pomysłami diety. Nie chcę jednak całkowicie odpuścić sobie diety. Dieta to moja obsesja. Co dzień budzę się myśląc jaką mam teraz dietę. Ziemniaczaną? Chef AJ? Dr Fuhrmana? A może coś bardziej liberalnego?

Jeśli jednak myślisz, że gdybym odpuściła sobie dietę to bym schudła, to jesteś w błędzie. Już przez to przechodziłam. Stwierdziłam na kilka lat: a olać dietę, nie zależy mi. I co? I ważyłam 100-120 kilogramów. Moim problemem nie jest co jeść, a ile. Nie jestem uzależniona od czekolady, pączków czy orzechów. Jestem uzależniona od przejadania się...no i od nowych projektów dietowych.


Koło się zatoczyło

No tak. Wróciłam do tego samego miejsca co kilka miesięcy temu, a dokładnie, doszłam do wniosku, że to nie moment na dietę odchudzającą.

Wiesz, zawsze kiedy wiem, że osiągnę sukces wszystko przychodzi naturalnie i bez zbędnej szarpaniny. Myśli są klarowne i optymistyczne. Jestem w pełni skoncentrowana na celu. Nie muszę odwoływać się do wszystkich cudownych technik samokontroli, bo nic mnie nie kusi, ani nie podkłada kłody pod nogi. Obecnie, kiedy próbuję schudnąć nic nie wychodzi.

Kiedyś przeczytałam, że zawsze robimy wszystko, co w naszej mocy. To, że ktoś jest w czymś gorszy, nie znaczy, że się mniej stara. To znaczy, że jego zasoby są wyczerpywane gdzieś indziej. Najwyraźniej moje zasoby są również na wyczerpaniu.

Nauczyłam się również, że nie warto jest walczyć ze sobą. Nie oznacza to jednak, że nie warto sobie stawiać cele i wyzwania, jednak - moim zdaniem - jeśli robisz to wbrew sobie - przegrasz.

Co teraz? Stawiam sobie dwa cele - tym razem mniejsze i bardziej osiągalne. Przestaję jeść w rozproszeniu. Kiedy chcę coś zjeść - siadam przy stole i jem. Nie oglądam filmów, nie słucham podcastów, nie czytam książek, artykułów, ani nawet napisów na opakowaniach. Jeśli mam ochotę na coś słodkiego - jem przy stole, albo w kawiarni. Od razu czuję jakbym poluzowała sobie gorset. Drugi cel to przestaję pić napoje kofeinowe, w tym herbatę. Nie piję już od jakiegoś tygodnia i mam wrażenie, że dłużej śpię i lepiej się wysypiam. Zobaczymy czy to prawdziwa zmiana, czy tylko pobożne życzenie.

Dalej też trenuję. Nie mam żadnych psychicznych oporów przed ćwiczeniami, więc nie widzę powodów żeby cokolwiek zmieniać w planie treningowym.

Dalej nie ważę się - tu nie ma powodu żeby cokolwiek wyjaśniać. Po prostu nie.

Dzięki ziemniakom zrozumiałam

W końu dotarło do mnie jak głupio zapętliłam się i jak znowu popełniłam te same błędy. Znowu próbowałam się odchudzić i im bardziej przyciskałam tym gorzej na tym wychodziłam.

Najlepiej mi się żyło, kiedy nie odchudzałam się i niczego - w granicach rozsądku oczywiście - sobie nie odmawiałam. Po prostu starałam się zdrowo odżywiać. Niestety, chęć bycia szczupłą jest bardzo silna, bo zakorzeniona od jakichś 20 lat. Trudno mi z tego zrezygnować, chociaż oczywiście były momenty (nawet lata), kiedy poddałam się i na figurze mi nie zależało, a może zależało, ale nie chciałam dla tego poświęcać się. Teraz chcę, ale coś w mojej osobowości, czy konstrukcji psychicznej, albo jak niektórzy chcą - traumach z dzieciństwa - mi nie pozwala, bo - mówiąc wprost obżeram się.

Dr Lisle, o którym już nieraz wspominałam, nie wierzy w to, że każdy z nas, aby wyjść z zaburzenia odżywiania, musi przejść wieloletnią terapę u psychoterapeuty, ale niektórzy potrzebują dodatkowej pomocy ze względu na silnie zakorzeniony nawyk objadania się i zapętlenia się w kilku pułapkach zdrowego żywienia. Najważniejszą z nich jest tak zwana pułapka przyjemności, czyli nasze naturalne dążenie do przyjemności przez co łatwo uzależniamy się od cukru i przetworzonych produktów. Mnie to nie dotyczy, jak widać potrafię objeść się zwykłymi batatami, a w trakcie "ataku" sięgam po pełnoziarnistą tortillę z warzywami i hummusem.

Strasznie mnie denerwuje, że wciąż na nowo odkrywam to samo koło. Nie powinnam ważyć się i zmieniać ciągle diety, bo to doskonałe wymówki do obżarcia się (bo dieta nie działa, więc zacznę od jutra nową, a dziś się objem). Teraz znowu odkryłam koło. Po kilku dniach objadania się ziemniakami zrozumiałam - tu nie chodzi o to, co jem (bo sięgam głównie po zdrowe produkty), ale - jak jem. Zanim zacznę oczyszczać dietę muszę przestać jeść będąc rozproszoną. Potrafię zjeść nieskończoną ilość jabłek, marchewek, a ostatnio batatów oglądając filmy na netflixie albo czytając gazetę.

Moim drugim błędem są nierealne i wygórowane restrykcje. Kiedy odmawim sobie coraz więcej i więcej jedzenia rodzi się we mnie frustracja, zwłaszcza po zważeniu się. Od nowa więc rzucam sobie w twarz to samo postanowienie - nie ważyć się. Chef AJ zajęło dwa lata żeby schudnąć na jej jednej z bardziej restrykcyjnych, odchudzających diet roślinnych. Mi też może to tyle zająć.

Co ciekawe, mój mąż stabilnie wygląda coraz szczuplej. Dziś kiedy spojrzałam na niego, stwierdziłam, że wygląda na 80 kg (niedawno ważył 82 kg.) Wskoczył więc na wagę i okazało się, że waży 83 kg. Ten niczym się jednak nie przejął i przeszedł z tym na spokojnie do porządku dziennego. Mimo, że wygląda dużo szczuplej - waży więcej. Przecież też nieraz miałam. Wyglądałam na szczuplejszą, ale waga mi skakała. Może naprawde to normalne?

Tym razem powiedziałam sobie, że nie będę sobie odmawiała nawet ciastek, ale pod jednym warunkiem - będę siedziała przy stole i się nimi delektowała. Każdym z osobna. W końcu to nierealne żeby żyć na samych ziemniakach do końca życia, a powinnam jednak zacząć jeść tak, jakbym chciała i mogła jeść do końca życia. 

Rozczarowana. Pierwsza myśl sabotująca

Powiedziałam mężowi o swoich ziemniakach. Wkurzył się i powiedział, że mam natychmiast przerwać swoją kurację, bo nie chce mnie zbierać potem z podłogi.

Stwierdziłam w myślach, że skoro tak, to lepiej się najeść, bo i tak żadna dieta mi nie wyjdzie. W zamian za jakieś słodkości zjadłam...batata. Teraz czuję się najedzona. Eh, obżeram się ziemniakami...

Ziemniaki dalej są OK

Ból głowy minął, chociaż pozostała irytacja, że aż muszę się hamować żeby komuś nie dofasolić. Energia też powoli wraca. Dziś jednak musiałam nieźle się napracować żeby łaskawie potruchtać przez godzinę. Oczywiście wmawiałam sobie, że powoli, bez przymusu, bo w końcu dopiero przestałam pić kawę, która dawała mi dotąd niezłego kopa.

Poza tym o dziwo dalej zajadam się ziemniakami, zwłaszcza batatami. Znowu mam problem z określeniem czy to z głodu czy z nudów. Czy jestem jakimś dziwnym przypadkiem, który może się obżreć nawet na diecie złożonych z samych ziemniaków i wody? Mogłabym bataty też wyeliminować, ale myślę, że są one chyba najcenniejszym składnikiem mojej diety...

Z drugiej strony dziś zjadłam jednak mniej niż wczoraj. Po obiedzie w pracy nawet pojawiło się swoiste uczucie obrzydzenia ziemniakiem. Miałam wrażenie, że jakbym zjadła jeszcze jednego kartofla, to bym zwymiotowała. Nie było to z powodu przejedzenia, bo jakby mi ktoś postawił pączki przed nosem wmawiając, że to ziemniak, to bym zjadła. Autor tej diety opowiadał, że tak miał czwartego dnia diety kartoflanej, że ziemniaki stały mu w przełyku i myślał, że zaraz wszystko zwróci. Na szczęście to mija, może po podobnym kryzysie nie będę miała problemu z przejadaniem się (o ile taki występuje).


Ziemniakowa rewolucja

O dziwo poranek "po" miałam przyjemny. Jeszcze w nocy, nie mogąc zasnąć stwierdziłam, że albo pokonam wstyd i poproszę Armię Zbawienia żeby pomogli mi założyć klub Anonimowych Jedzenioholików, albo totalnie coś w sobie zmienie.

Postanowiłam spróbować to drugie. Mam ogromne opory przed proszeniem o pomoc, więc zrobię wszystko żeby samemu z tego wyjść. Co postanowiłam? Żyć o samych ziemniakach i wodzie.

Dlaczego ziemniaki? Bo o samych ziemniakach z wodą można przeżyć w doskonałym zdrowiu, no chyba, że się okaże, że jednak mój organizm nie radzi sobie. Wtedy oczywiście przestanę, nie jestem samobójczynią.

Poza tym ziemniaki mi smakują. Rano na szybko ugotowałam w szybkowarze kilka białych ziemniaków, które potem ze smakiem zjadłam, nawet bez przypraw. W pracy jednak nie było łatwo, ze względu na kofeinowe oczyszczanie. Ból głowy był niemal nie do zniesienia i w domu olałam plan treningowy i padłam niemal zemdlona na łóżko.

Ziemniaków nie będę przyprawiać. Im większy mam wybór tym gorzej, zaczynam kombinować, czytać która przyprawa najlepsza, najzdrowsza itd, poza tym od cynamonu na batatach do mleczka kokosowego i wiórek z kakaem niedaleka droga (już słyszę ten kuszący głos szatana w głowie mówiący, że przecież wiórki kokosowe to przyprawa...)

Z napojów tylko woda, bo jeśli pozwolę sobie na herbatę to i przy okazji pozwolę na kawę z mlekiem sojowym, a to całkowicie rozbiję moją dietę.

Nie wiem jak długo będę na tej diecie. Nie wyznaczyłam sobie konkretnej daty albo celu wagowego, zwłaszcza, że wróciłam do postanowienia żeby się nie ważyć. Podążem za przykładem Australijczyka Andrew Taylora, który przez rok żył o samych ziemniakach dzięki czemu wyleczył się z klinicznej depresji, jedzenioholizmu i otyłości. Ziemniakami nie da się zagłuszyć emocji. Ziemniaki Cię nie pocieszą ani nie zapewnią zbytniej rozrywki. Ziemniaki to paliwo, kropka. Chcę właśnie nauczyć się życia bez całodziennego myślenia o jedzeniu i dietach. Ziemniaków i wody nie można skomplikować ani dorobić nie wiadomo jakiej filozofii. Mam jeść aż do nasycenia. Dziś tak się stało. Zjadłam nawet sporo, bo bardzo mi smakowały bataty z piekarnika, ale staram się siebie nie oceniać. Oczywiście dalej będę codziennie pisać jak mi idzie. No to w drogę!

Znowu w życiu mi nie wyszło

No tak, poddałam się. Moje wcześniejsze posty mogły to zapowiadać - nie czułam ani entuzjazmu, ani nadziei na wyzdrowienie. Wmówiłam sobie, że bez pomocy nie da rady, więc zaczęłam znowu szukać informacji o anonimowych jedzenioholikach, terapiach online, terapiach w Australii i ośrodkach leczenia i ich cenach.

No i właściwie tyle. Do żadnego wniosku nie doszłam, oprócz tego, że może jutro też zrobię sobię ucztę, porządniejszą od tej dzisiejszej i przemyślę sobie dokładnie co mi daje mój nawyk (taka przykrywka, żeby nie czuć, że to jedzenie jest po nic).

Złe strony są znane. Ból żołądka, śmierdzące gazy w nocy (sorry za dosłowność, moje jelita chyba powoli wysiadają, nawet po obżarciu się samymi roślinami...), obniżony nastrój, ospałość w pracy, kłótnie z mężem o nic, ogólne otępienie, powolność umysłu, spowolnienie myślenia, kac dnia następnego, wyrzuty sumienia, poczucie porażki, brak szacunku do siebie, myśli depresyjne, płacz, zanurzenie w totalnej otchłani bólu istnienia...

Co do pozytywów to mam pewien problem. Ciężko mi oczywiście zautoanalizować się. To co naczytałam się z książek psychologicznych może sugerować, że odpowiedzią może być poczucie bezpieczeństwa w obliczu czegoś znanego, a objadanie się znam od ok 9 roku życia. Poza tym chyba przyzwyczaiłam się do kreacji siebie jako ofiary losu. Jestem biedna, poszkodowana, okropne dzieciństwo, można się tylko nade mną litować. Boję się, że mąż mnie porzuci, bo czasem zapominam się i przerzucam na niego moje bolączki i dramaty dnia codziennego. Jestem momentami jak roztrzęsiona galareta, chociaż tylko w dni obżerania się. Na co dzień bywam raczej pozytywna, chociaż chaotyczna.

Lubię biadolić i lubię kiedy ludzie się tym przejmują. Przykładowo ostatnio poszłam do fryzjera i biadoliłam, że dalej mam puszące się włosy i w ogóle co za niesprawiedliwość boska. Tak jakby po 3 miesiącach regularnych wizyt komuś urosły końskie włosy do pasa. Ostatecznie okazało się, że włosy mam trochę grubsze i widać różnicę, że aż mi się głupio zrobiło, że tak marudziłam.

To samo mam z mężem. Od czasu do czasu narzekam, że dalej nie jesteśmy milionerami i nie mamy zaoszczędzonych nie wiadomo jakich pieniędzy na gorsze czasy, ten oczywiście bierze to do siebie, a ja...jak zwykle mam wyrzuty sumienia.

Cykl biadolenie-uspokojenie-wyrzuty sumienia to niekończąca się huśtawka z którą próbuje zerwać od jakiegoś 20 roku życia, kiedy zaczęłam swoją pierwszą terapię, której oczywiście nie skończyłam. Zwracam się o pomoc, a kiedy tej pomocy najbardziej potrzebuję - uciekam, bo wtedy kiedy nie marudzę, cierpię najbardziej i wtedy zwracam się do swojego najwierniejszego przyjaciela - jedzenia, które wypełnia mnie po korek swoją toksyczną miłością.

Ciąg dalszy wątpliwości

W internecie szukałam programu anonimowych jedzonioholików w pobliżu mojego miasteczka. Mimo, że po ulicach chodzi więcej otyłych ludzi niż szczupłych - nie ma żadnych grup bliżej niż 250 km. ode mnie.

Nawet myślałam, żeby pójść do Armi Zbawienia, czy jakiegoś kościoła i zapytać o radę czy, dałoby radę zorganizować takie spotkania, ale oczywiście stwierdziłam, że albo nikt nie przyjdzie, albo sama zrezygnuję, bo dalej nie umiem za bardzo zbliżyć się do Australijczyków. Poza tym serio odstrasza mnie myśl, że musiałabym się trzymać planu jedzeniowego jak wierny Przykazań Bożych.

Zastanowiło mnie to. Ewidentnie improwizacje kuchenne mnie pogrążają, zwłaszcza kiedy mężowi przygotowuje coś dobrego i tu i ówdzie skubnę. Z drugiej strony brak takiego "wętyla" i pozwolenie sobie na skubanie powoduje, że mniej się spinam, a co za tym idzie - dłużej mogę wytrwać na diecie.

Czy jednak chodzi w życiu o wytrwanie? Miałam nadzieję, że dieta roślinna to najlepsza dieta świata, dzięki której będę mogła żyć w zdrowiu i spokoju wewnętrznym, bez ograniczania się do końca życia. Nagle okazuje się, że muszę ograniczyć nawet owoce, bo nie potrafię skończyć na jednej sztuce.

Wiem...skupianie się na wadach to nienajlepsza droga ku wolności od uzależnienia. Czy serio w życiu najlepsze co może mnie spotkać to bananowe lody w absurdalnych ilościach?

Wątpliwości

Mam okropne wahania nastroju. Z jednej strony wierzę w obraz siebie jako zdrowej, wysportowanej i wolnej od jedzeniowych obsesji roślinożerczynię, a z drugiej w momentach zachcianek zanurzam się w odmętach najgorszych otchłani, że w życiu nie wyzdrowieje i nie pozbędę się swojego jedzenioholizmu.

Wg dr Lisle - amerykańskiego psychologa, autora the Pleasure Trap - wystarczy wytrzymać kilka tygodni i oprzeć się pokusom, by wyciszyć nasze wewnętrzne demony i głosy w głowie mówiące "tylko jeden gryz, przecież zasługujesz...." Ja w swoim życiu przeszłam jednak wiele zdrowych kuracji i przez wiele miesięcy nie ulegałam swym demonom, jednak one po jakimś czasie tak mi huczą w głowie, że jedynym dla mnie ratunkiem wydaje się zjedzenie całej paczki ciastek. Co robie nie tak? A może naprawdę potrzebuję fachowej pomocy i zamknięcia w ośrodku na kilka miesięcy, gdzie od początku nauczyliby mnie jak, co i ile jeść. Takie myśli powstały po obejrzeniu programu w Netflixie "Addicted to Food", gdzie grupa ludzi z zaburzeniami odżywiania znalazła się w zamkniętym ośrodku, w którym mieli intensywną terapię grupową.

Mój wewnętrzny prosiak zakwiczał - nie poradzisz sobie sama, więc równie dobrze...idź się najedz. Nie uległam temu głosowi, ale wątpliwości pozostały...

Od początku

Wczoraj miałam lekkie załamanie nerwowe. Nie chciałam ciąglę biadolić o swoich potknięciach, ale to mój blog i mogę pisać co mi się podoba, zwłaszcza, że i tak prawie nikt go nie czyta.

Po pamiętnym upadku, kiedy mój mąż zdecydował się na moją dietę, zebrałam się w sobie i zaczęłam stosować się do zaleceń Chef AJ.

W skrócie, dieta ta, oprócz tego że wyklucza wszystkie produkty zwierzęce, przetworzone jedzenie, w tym mąkę, wyklucza również orzechy, pestki i suszone owoce. Zważyłam się, zmierzyłam i stwierdziłam, że sprawdzę czy to zadziała za dwa tygodnie.

Bez owijania w bawełnę - przytyłam 1 kg. Mimo biegania 5 razy w tygodniu, mimo niejedzenia mąki ani orzechów - przytyłam. Swoją frustrację wyraziłam w grupie na fejsbuku, gdzie Chef AJ udziela się i...ona we własnej osobie odpisała mi. Zapytała mnie o mój jadłospis, więc wysłałam jej kilka dni z mojego dziennika kalorii myfitnesspal na co ta zapytała, czy czytałam jej książkę, bo to co jej wysłałam zupełnie nie pokrywa się z tym co ona zaleca.

Przykładowo: jej zaleceniem jest 400 gram warzyw nieskrobiowych na śniadanie. Moją interpretacją było zielone smoothie z 3 liści jarmużu, 2 bananów i gruszki. Poza tym jej dieta jest "oparta na skrobii", moja "oparta na owocach i ziarnach" (ryż, owies). Mogłam się tylko z siebie śmiać, gdyby nie to, że mam wrażenie, że znowu kręcę się wokół własnej osi i ze słodyczy przerzuciłam się po prostu na owoce. Uwielbiam słodki smak i uwielbiam uczucie pełnego żołądka. Mimo niższej podaży kalorii niż przy typowej diecie wegańskiej, która nie zabrania kalorycznych orzechów - przytyłam.

Efekt? Mimo mówienia sobie, że nic się nie stało, że jednak muszę zmniejszyć ilość owoców i iść dalej - wkurwiłam się i objadłam masłem orzechowym z owocami suszonymi (oczywiście coś co miałam dotąd zabronione). Potem z pełnym brzuchem i głową pełną wyrzutów sumienia poszłam do pracy, gdzie ledwo mogłam się skupić, nie mówiąc już o wykazaniu jakiegokolwiek entuzjazmu, jakbym wciągnęła jakieś prochy, a nie zdrowe przecież wegańskie jedzenie. Kiedy przestanę siebie oszukiwać? Kiedy objadanie się nie będzie dla mnie pociągające ze względu na okropne jego konsekwencje?

Dnia następnego, czyli dziś - mierzyłam się z wieloma demonami i pokusami zjedzenia czegokolwiek słodkiego w ogromnej ilości. OK, rozumiem, 20 lat temu słodycze mnie uspokajały i jako dziecko radziłam sobie z codziennością obżerając się, ale nie jestem już dzieckiem. Kiedy mój wewnętrzny dorosły człowiek przejmie nade mną kontrolę?!

Dziś tę walkę wygrałam. Wyżaliłam się mężowi, który po raz pięćsetny wysłuchał jak moja dieta nie działa i jak czuję się tym wszystkim zmęczona i mam ochotę się poddać. Dziś też postanowiłam bardziej dzielić się na blogu ze swoimi emocjami. Swoje już wiem, nie muszę się dodatkowo doedukowywać, chcę trochę zmienić treść jaką słucham w drodze i z pracy oraz podczas biegania, czyli z audiobooków i podcastów o diecie roślinnej chcę słuchać po prostu normalne książki, żeby przestać tak obsesyjnie myśleć o jedzeniu. Ciekawa jestem czy to jest w ogóle możliwe. Czy da się tak diametralnie zmienić obiekt skupienia z jednego tematu w coś innego?

Zobaczymy...

Nieoczekiwane zwroty w akcji

Po pół roku relacji on-and-off z dietą wegańską pojawił się nieoczekiwany zwrot w akcji. Do roślinożercy dołączył jej mąż.

Małż mój poszedł do lekarza uskarżając się na ból w kolanie, a ten korzystając z okazji wysłał go na podstawowe badania krwi. Okazało się, że cukier ma tak wysoki, że praktycznie można mu zdiagnozować cukrzycę, gdyby nie to, że nie ma typowych dla cukrzycy objawów. Małżonek mój na szczęście jest z tych, co nie chcą brać żadnych leków i stwierdził, że cukier poprawi sportem i dietą. Z tym zwrócił się do mnie jako ekspertki, a ja - czując ogromną odpowiedzialność - zaczęłam wątpić, czy mam rację odrzucając zalecenia jego lekarza.

Stwierdziłam, że cukrzycę można cofnąć dzięki schudnięciu i wprowadzeniu sportu, więc jaką byśmy odmianę diety roślinnej nie zastosowali - poprawa zawsze nastąpi, zwłaszcza po wyeliminowaniu coca-coli, mleka, mięsa i smażonych potraw. Mąż początkowo wzbraniał się przed ryżem, ziemniakami i owocami, bo mają za dużo węglowodanów. Oczywiście naoglądał się kilku filmików na youtube, a ja czułam, że zaczyna błądzić jak ja sprzed lat. Zresztą nie dziwie mu się. Nagle zrozumiał, że z jakiegoś dziwnego powodu jedzenie stało się bardziej skomplikowane od konstrukcji bomby jądrowej.

Co mnie najbardziej jednak zasmuciło to...moja reakcja na tę sytuację. Przez 3 dni zaczęłam się objadać. Dzień wcześniej, wieczorem najadłam się po korek arbuzem po treningu i rano obudziłam się bardzo z siebie niezadowolona przez co stwierdziłam: a olać to wszystko, w życiu nie powstrzymam przymusu objadania się do bólu brzucha. Choćbym nie wiem jak idealną miała dietę, przychodzi taki dzień, kiedy przejadam się, głównie owocami. Ten strumień myśli spowodował lawinę i objadłam się słodyczami. Oczywiście moja samoocena spadła na łeb na szyję. Podniołam się jednak. Wróciłam na dawne tory. Po kilku dniach znowu objadłam się gruszkami, ale pocieszyłam się myślą, że to i tak lepiej jak objadanie się ciastkami. Nie wiem skąd u mnie te kompulsje. Nie jem za mało. Czasem faktycznie jestem głodna, ale czy to oznacza, że powinnam jeść non stop żeby nie mieć napadu głodu?

Mój mąż z kolei to okaz normalnego podejścia do jedzenia. Nie ma wyrzutów sumienia i nie objada się bez sensu. Przez to porównywanie się czuję się jeszcze gorzej. Eh...moja droga jest bardziej zawiła niż myślałam.

Ciężko jest odpuścić

Dieta ziemniaczana dalej mnie kusi. Nie wiem czemu ciągnie mnie do takich ekstremalnych rozwiązań. Może to moje ego, a może to moja wewnętrz...