Moje braki postępów

Opuściłam bloga, bo straciłam sens prowadzenia go. Pomyślałam, że skoro nie mam spektakularnych efektów, których spodziewałam się czytając i oglądając informacje na temat diety roślinnej, to nie ma sensu wypowiadać się, bo tylko kompromituję się.

Wczoraj oglądałam ciekawą konferencję poświęconą diecie roślinnej i zdrowiu. Jeden z prelegentów nie chciał wchodzić w dyskusję na temat plateau wagi, bo sam się z tym zmaga, więc pokornie oddał mikrofon człowiekowi, który schudł 90 kilogramów (!). Ten drugi jednak stwierdził, że warto podzielić się z innymi swoimi problemami, upadkami i przegranymi bitwami, bo mają one swoją wartość. Ten pierwszy więc zaczął opowiadać, że waga mu stoi od dłuższego czasu. Razem z coraz bardziej skrupulatnie liczonymi kaloriami i mocniejszymi treningami rosła jego frustracja. Ostatnio zaczął robić trzy razy w tygodniu zielony post, czyli przez cały dzień je tylko zielone warzywa liściaste. No i dalej nic. Tym bardziej trudno mu o tym mówić, bo zawsze stawiał sobie wysoko poprzeczkę i bardzo porównuje siebie do innych. Jednym słowem - ostra jazda.

Wtedy mnie olśniło. Po pierwsze nie tylko kobiety zmagają się z zastojem wagi, a po drugie, to że waga stoi, nie znaczy, że dieta nie działa. Konkluzją tej rozmowy było stwierdzenie - za żadne skarby nie poddawaj się, sprawdź dokładnie co jesz i wyszukaj błędy jak na przykład garści orzechów na przekąskę, co wciąż nie mieści mi się w głowie, że coś takiego może zatrzymać spadek wagi mimo ujemnego bilansu dietetycznego - no chyba, że ta garść została niepoliczona. Jakby nie było, jestem bardzo trudnym pacjentem i ciężko mnie przekonać do czegoś spoza mojego światopoglądu ;).

Efektem obejrzenia tej konferencji była też myśl, że nawet moje porażki mogą się na coś komu zdać. Jako córa marnotrawna wracam do bloga z postanowieniem, że będę bardziej skrupulatnie dzielić się ze swoimi przemyśleniami.

A co działo się u mnie przez ostatnie miesiące? Jeśli chodzi o wagę - nie dość, że nie spadła, to jeszcze wzrosła po dwutygodniowych wakacjach w Polsce, gdzie - Boże przebacz - jadłam schabowe z tłuczonymi ziemniakami zagryzając sernikiem. Było to dokładnie miesiąc temu. Rodzina i znajomi komplementowali mój wygląd, a ja w tym czasie zmagałam się z potworami z przeszłości. Znowu w nocy, po kryjomu jadłam słodycze w moim dawnym pokoju w domu rodzinnym. Czułam jednak, że aż tak przegrana nie jestem. Tęskniłam za swoim zdrowym jedzeniem, a na lotnisku - zamiast kupić sobie muffinkę, zjadłam pożywny obiad w indyjskiej restauracji (ryż z warzywami).

Wróciłam z walizą wypełnioną nowymi ciuchami, olejkami eterycznymi i różnymi dziwami, których nie mogę znaleźć tanio i dobrze w Australii (jak choćby nawet kawę orkiszową). Zważyłam się, zmierzyłam i korzystając z ostatnich dni urlopu, dokładnie przestudiowałam swoją dietetyczną historię do dwóch lat wstecz. Zrobiłam tabelki, wykresy i...okazało się, że wciąż powtarzam ten sam błąd. Liczę na natychmiastowy efekt i za szybko poddaje się. Do tego nie wyciągam wniosków ze swoich błędów.

Jakie więc popełniłam ostatnio błędy? W Polsce nie umiałam poradzić sobie z nadmiarem emocji, więc je zajadłam. Wcześniej chciałam być zbyt idealna i jedząca super jedzenie niemal bez smaku, albo tak mało, że brzuch miałam ściśnięty z głodu. Naczytałam się o najlepszym sposobie na pozbycie się nadwagi i może byłby najbardziej efektywny, gdybym umiała go utrzymać. Tu wychodzi moje nowe podejście do diety:

Podejdź w całości indywidualnie do swojego nowego stylu życia i rób naprawdę tak, jak Ci pasuje.

Może jedzenie beztłuszczowo, bez soli i mąki jest najlepszym sposobem odżywiania na świecie i może do niego jeszcze dojdę. Narazie jednak nie potrafię zupełnie zrezygnować z orzechów i makaronu. Może bieganie 200 m. na szybkość 20 razy pod rząd jest najlepszym sposobem na poprawę biegu, ale...zupełnie jest nie dla mnie. Wystarczy, że powiem, że po dwóch miesiącach takiego treningu, tak zraziłam się do biegania, że przestałam niemal całkowicie uprawiać sport przez trzy miesiące (z wyjątkiem codziennej jogi).

Jaki jest mój nowy sposób na dietę? Jedzenie intuicyjne. Jem, kiedy jestem głodna, chociaż jeszcze nie w pełni umiem powiedzieć kiedy jestem głodna, a kiedy mam na coś ochotę. Jem wegańsko, roślinnie, ale smacznie. Zebrałam z 300 przepisów, układam cotygodniowe menu na 3 posiłki, ale jeśli jestem któregoś dnia bardziej głodna - jem więcej i staram się tego nie roztrząsać. Kiedy jestem mniej głodna - opuszczam posiłek (głównie kolację). Staram się nie nie podjadać i nie czekać na posiłek do określonej godziny. Czyli znowu - kiedy jestem głodna, po prostu siadam i jem, no chyba, że jestem w pracy i nie mogę, albo już jest mocno późno wieczorem. Brzmi idealnie, ale tak nie jest. Czasem coś zjem i nagle poczuję się aż przejedzona.Wtedy wpisuję do tabelki radę, że powinnam jeść wolniej. Wczoraj na przykład nie byłam głodna, ale miałam ogromną ochotę na tosty z masłem orzechowym i bananem. Zrobiłam je więc mówiąc sobie, że jestem zmęczona, bolą mnie mięśnie, jest weekend i mi się należy. Potem oczywiście miałam wyrzuty sumienia, bo poczułam się bardzo syta. Pomyślałam, że jest dopiero południe i do wieczora już niczego nie zjem. Z mężem jednak wieczorem zjadłam warzywa gotowane na parze (w tym ziemniaki) i znowu miałam lekkie wyrzuty sumienia. Generalnie miałam poczucie, że przecież nic się nie stało, wieczorem poszłam pobiegać, nie miałam jakichś strasznych dolegliwości żołądkowych, ale i tak nie byłam z siebie zadowolona i mimo wszystko roztrząsałam wszystko i analizowałam aż do przesady, no bo na tostach z masłem orzechowym to na bank nie schudnę.

Co do sportu. Wiem, że musi sprawiać mi radość, musi być zabawnie i najlepiej z grupą fajnych ludzi, co jak na razie odpada, bo nie znalazłam jeszcze takiej grupy, która by mi pasowała (nie wiem czy mam trudny charakter, czy dalej czuję się wycofana z powodu poczucia bycia imigrantem). Znowu zaczęłam biegać, jednak nie kieruję się żadnym planem. Po prostu pytam siebie codziennie na co mam ochotę i to robię. Na sport przeznaczam minimum 20 minut dziennie 6 razy w tygodniu. Czasem włączę sobie aerobik na youtube wyszukując zabawnego trenera, który potrafi mnie rozśmieszyć (polecam wideo z Raneir'em Pollard'em).

No i znowu wpis wyszedł kolorowo-tęczowy. Serio, nie czuję żebym dawała jakoś super radę. Robię co mogę, chociaż czasem wydaje mi się, że mogłabym się bardziej postarać. Postanawiam częściej pisać, w tym krótsze notki mówiące tylko o tym jak mi minął dzień.

Aha, a co do wagi. 2 tygodnie temu było 80 kilogramów. Będę ważyć się raz w miesiącu. Zanim nadejdzie dzień kolejnego ważenia przygotuję plan interwencyjny w razie ogromnego rozczarowania,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ciężko jest odpuścić

Dieta ziemniaczana dalej mnie kusi. Nie wiem czemu ciągnie mnie do takich ekstremalnych rozwiązań. Może to moje ego, a może to moja wewnętrz...